Trochę kultury. Tylko trochę.

Prawie blog. Prawie krytyczny. Prawie o filmach.

Szedł, szedł i zabłądził. Hobbit: Pustkowia Smauga, reż. Peter Jackson.

2 Komentarze

Tak po prawdzie to nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz miałem taki problem z odpowiednim podejściem do recenzowania filmu. Przez cały seans drugiej części „Hobbita” próbowałem nie oceniać filmu z perspektywy materiału adaptowalnego: i mówię tu zarówno o książkach Tolkiena jak i poprzednich ekranizacjach Jacksona. Reżyser po raz kolejny, korzystając ze świetnego warsztatu i ogromnego budżetu, pokazał, że świetnie się czuje w scenografiach Johna Howe’a i Alana Lee i mógłby o Śródziemiu kręcić filmy przez następne dwie dekady. Inna sprawa, czy wciąż więcej tego samego jest odpowiednio strawne dla widza – obawiam się, że przy kolejnej części „Hobbita” moje postrzeganie jacksonowskiego świata spłaszczy się do dwóch, może trzech charakterystycznych motywów, które doszczętnie rozmyją już i tak nadszarpane różnice pomiędzy poszczególnymi obrazami tolkienowskich krain. 

Tak naprawdę, bez specjalnej złośliwości, uważam, że druga część „Hobbita” powinna nosić podtytuł „Zamiast”. Zamiast Arweny – Tauriel; zamiast umierającego Froda ratowanego przez elfkę jest umierający Kili ratowany przez elfkę; zamiast mezaliansu Arwena-Aragorn mamy mezalians Tauriel-Legolas, również z niechętnym ojcem w tle; zamiast Gandalfa uwięzionego w Isengardzie mamy Gandalfa uwięzionego w Dol Guldur, zamiast Grimy Gadziego Języka jest Alfrid, zamiast krasnoludów uciekających tunelami przed sforą Króla Goblinów są krasnoludy uciekające – w równie absurdalny i pomstę do valarskich bogów wołający – beczkami w spienionej rzece; dosyć, że każdy prawie element fabularny znajduje odzwierciedlenie nie w książkach Tolkiena a poprzednich filmach Jacksona – który również, podobnie jak w „Drużynie Pierścienia” we własnej osobie przemierza deszczowe Bree, bezceremonialnie szamając marchewkę. Nie do końca dociera do mnie umysłowa ociężałość i warsztatowe lenistwo twórców, niezdolnych do spojrzenia na temat w bardziej oryginalny sposób. Najgorsze jest to, że taka przewidywalność wydarzeń, dialogów i zachowań postaci sprawia, że zaczyna wiać nudą i to kilkakrotnie, co w epickich epopejach fantasy ma straszniejsze skutki niż kopnięcie smoka w zadek. 

Jeśli jednak film nie nosiłby tytułu „Zamiast”, mógłbym zaproponować również „Po co?”. Nie oczekiwałem wierności książce adaptowanej, natomiast inwencja scenarzystów przyniosła masę bzdur i kompletnego zerwania wewnętrznej logiki filmu, co jest tym gorsze, że niespójny świat fantastyczny jest o wiele trudniejszy do obronienia niż nielogiczność historii osadzonych w świecie realnym. Krasnoludy które nie mogą wepchnąć się do domu Beorna (a który ten otwiera bez najmniejszego problemu), orki biegające niezauważenie po dachach Esgaroth i po, teoretycznie w pełni kontrolowanej, Mrocznej Puszczy, rozdzielenie się kompanii, berek ze Smaugiem – wszystko to powoduje, że nawet uzbrojony w wiadro sceptycyzmu zamiast popcornu miałem wrażenie, że mojej inteligencji został wymierzony siarczysty policzek, poprawiony solidnym kopniakiem bezrefleksyjnej powtarzalności o której pisałem wyżej.

A przecież nie jest koszmarnie źle, Jackson wciąż pamięta jak zauroczyć widza – wartka akcja, mistrzowsko rozgrywane potyczki, ociekająca złotem i pomysłem scenografia; to wszystko, co pamiętamy z poprzednich części w „Pustkowiach Smauga” gra na równie wysokim poziomie. Idąc znanym tropem sequeli dostajemy to samo co wcześniej tylko więcej. Chociaż w tym wypadku „to samo” bije „więcej” na głowę. 

Ale, hej, pomyślcie sobie, że trzecia część będzie dokładnie tym, czego się wszyscy spodziewają. Sauron wróci do Mordoru, Legolas zabije Bolga, Thorin zabije Azoga, Thorin zginie zabijając Azoga, Fili zginie ratując Kilego, Kili zginie ratując Tauriel a Tauriel zginie ratując ich obu. A wszystko to w trakcie najdłuższej bitwy w historii kinematografii. 

Przynajmniej do czasu kiedy Jackson nie zafunduje nam Silmarillionu. Koniecznie w trzech częściach i koniecznie z Legolasem.

Written by wroobel

5 stycznia, 2014 at 12:45 pm

Napisane w Bez kategorii

Tagged with , , ,

Pośród wojny, wśród konwencji. Obława.

with one comment

Z jednej strony Obława to kolejna produkcja o AK-owcach, o wojnie, o lesie, o Dorocińskim. Kolejny film opowiadający o tym, że życie przywojenne bolało, głód wyzierał z każdej chaty i tylko oportunista miał chleb, kiełbasę i większą butelkę wódki niż jego sąsiad. Z drugiej jednak obraz Marcina Krzyształowicza to zaskakująco – poważnie! – zgrabnie napisana i przemyślana konstrukcja oparta na achronologicznym montażu (co w przypadku naszego domyślnie stosowanego, wojennego etosu jest wręcz awangardą) i z całkiem oryginalną fabułą, która pozwoliła sobie na odejście od powielania czołobitnych kadrów skupionych na naszych nieszczęsnych partyzantach. Wszystkie te środki dobitnie pokazały, że twórcy podeszli do tematu wojny niekoniecznie zgodnie z vademecum wajdowskiego romantyzmu czy też dowolnie rozpatrywanej teorii martyrologii – a to akurat formalnie jest przyjemne, chociaż treści wesołe nie są.

Film opowiada historię pojedynczych (chociaż splątanych) relacji czwórki bohaterów: dwóch mężczyzn i dwóch kobiet; historię osadzoną w kontekście walki z okupantem i kolaborującym towarzystwem. Niedaleko miasteczka, w pięknym górskim lesie ukrywają się partyzanci. Wydra jest kapralem, jest cynglem oddziału – odstrzeliwuje kolaborantów i Niemców. Rozkazy wydaje mu porucznik Mak. Wydra dostaje zlecenie na swojego starego szkolnego kolegę – młynarza, który współpracuje z okupantem. Młynarz ma żonę i dobrze zna Wydrę; żona Wydrę również dobrze zna, z czasów, zapewne, przedmałżeńskich. Młynarz kocha żonę, żona nie kocha młynarza. Wydra również nie kocha młynarza (chociaż nie wiemy czy kocha jego żonę) więc zabiera go do swojego obozu, w którym kolaborant ma otrzymać wyrok wydany przez sąd polowy. Kiedy mężczyźni docierają do obozu, okazuje się, że wszyscy mieszkańcy jego zniknęli. Wydra zostaje sam w lesie, wespół ze związanym młynarzem, wymarłym obozem i widmem rozpoczynającej się właśnie niemieckiej obławy na partyzantów.

Z jednej… Z drugiej...  Z kolejnej strony (powiedzmy: z lotu ptaka) – nie ukrywajmy: Obława nie wywraca do góry nogami polskiej interpretacji walki z okupantem; nie jest to super nowatorski, ani treściowo, ani formalnie obraz. Niemniej Krzyształowicz zrobił cholernie porządny, czasami subtelny, czasami – piekielnie brutalny, portret zbiorowy społeczności, w której to życiu codziennym, zazwyczaj sennym i nieatrakcyjnym, nieustannie splatają się wątki ostateczne: życie, śmierć, zdrada, libido. Widz ma do wyboru: może skupiać się jedynie na relacjach zachodzących pomiędzy czwórką pierwszoplanowych bohaterów: Wydry (piękny jak zawsze, zdolny jak zawsze, zawiść mnie zżera, fenomenalny jak zawsze Dorociński), Pestki (Rosati), Kondolewicza (Stuhr) i Kondolewiczowej (Bohosiewicz); i to wystarczy, żeby film docenić. To są nieobiektywne emocje, to niejednoznaczne decyzje, świadomość ułomności własnej i koszmaru, w którym się zyje. Tu nie ma dobrych i złych postaci. Są tylko wybory i ludzie, którzy za nie płacą ceny najwyższe. Nie ukrywam, że też trailer Obławy nachalnie niemal wpycha widza w ten tor percepcyjny i przeciąga go wydeptaną koleiną kameralnych i tragicznych relacji w tajemniczym czworokącie. Oczywiście co kto lubi – ale to, co najlepsze w tym filmie jest ukryte znacznie głębiej.

I właśnie – druga opcja wyboru widza to podziwianie świata wojny Marcina Krzyształowicza, który sprzedaje o wiele więcej niż same postaci, ich słowa i ich konsekwencje. W Obławie partyzanci nie są dobrzy. W Obławie Niemcy wcale nie są źli. Wydra podaje jeńcom posiłek godny wieczerzy Tytusa Andronikusa, a z kolei gestapowiec zaoferuje dobrą pracę kobiecie o której wie, że jest Żydówką. Kolaborant zrobi wszystko, żeby uratować swoją żonę – a tymczasem żona zdrajcy sama swojego męża zdradza i skazuje na śmierć. Wojna to splot ludzkich zachowań, to litania wynaturzeń i niesprawiedliwości; litania ktorą odmawiają obie strony konfliktu. Bo nikt bardziej niż inny nie zasługuje na miłość, nikt bardziej niż inny nie ma wyłączności na podłość, ani, tym bardziej, nikt nie ma wyłączności na miejsce w niebie.

Ani to romantyczna droga Wajdy; ani też nie skrajna ścieżka Smarzewskiego. Jest jeszcze inaczej. Ale idźcie jeśli tylko nie macie awersji na drugowojenne mundury.

Written by wroobel

19 października, 2012 at 2:23 pm

Kino Nowej Przygody Najemnika. Niezniszczalni 2.

leave a comment »

Nie ukrywam, że rok 2012, mimo pompowania oczekiwań widzów takimi hitami jak The Avengers, Prometeusz czy Mroczny Rycerz powstaje, do ostatniej soboty jawił mi się dosyć rozczarowująco w kwestii hollywoodzkich blockbusterów. Co prawda pozostało nam oczekiwanie na Hobbita i Cloud Atlas  ale w przypadku pierwszego znacznie obniżam oczekiwania, a w przypadku drugiego – oczekiwań na razie nie mam żadnych ponieważ, po ludzku, obawiam się rozczarowania. I tylko jeden tytuł z bieżącego roku elektryzował mnie, nakręcał i wiercił mi w głowie przekonanie: to się nie może nie udać. I rzeczywiście, nie mogło. Niezniszczalni 2 to produkcja nie do zniszczenia.

Może pojawić się jeden problem z oglądaniem tego filmu. Niezniszczalnych 2 nie można rozpatrywać w kategorii kina akcji. Film jest żywcem wyjęty z rzeczywistości pełnej mutantów i superbohaterów. Barney Ross i jego grupa to nic innego jak zaginione ogniwo pomiędzy mitologią latającego Człowieka ze Stali czy adamantytowych szponów Wolverine’a a pomiędzy kinem akcji spod znaku reaganomatografii. Niby istnieją w naszej rzeczywistości, nie noszą przecież peleryn ani masek; nie posiadają ponad naturalnych umiejętności lewitacji czy telekinezy – ale i tak ich wytrzymałość, siła, celność czy – a może przede wszystkim – szczęście w omijaniu kul, znajdowaniu się „we wlaściwym miejscu i właściwym czasie” są zbyt odległe od konwencji typowego kina akcji żeby przyjąć takową konwencję za wyjściową dla próby jakiejkolwiek analizy filmu.

Nie oszukujmy się też – szukanie logiki w scenariuszu produkcji o wyczynach grupy najemników, prowadzonej przez Barneya z góry jest skazane na niepowodzenie. Film zrealizowany jest w schemacie: akcja, akcja, powrót z akcji, zawiązanie głównego wątku, akcja, śmierć, akcja, planowanie zemsty, akcja, akcja, Chuck Norris, akcja, jeszcze więcej akcji, kulminacja akcji, zakończenie. Na szczęście jednak, o jakości Niezniszczalnych 2 nie decydują dziury w scenariuszu ani brak logiki (czy raczej ‚logika alternatywna’) ale obsada, konwencja i, nade wszystko, wypluwanie cytatów filmowych z prędkością serii z AK-47.

Zresztą, proszę o nielinczowanie z powodu głoszenia herezji ale dla mnie film Simona Westa (podobnie jak pierwsza część, ale chyba w nie aż tak znaczącym stopniu) zwyczajnie wskrzeszają ideę Kina Nowej Przygody, co prawda krwawego i pełnego jatki, ale mimo wszystko niewiele odstającego od klasyków gatunku. Jak na prostą – i fabularnie kiepską – historyjkę, Niezniszczalni 2 prezentują zadziwiający wręcz eklektyzm, łącząc elementy przygody, komiksu, sensacji, kina wojennego, no i oczywiście komedii – przy tak zatrważającej ilość trupów aż dziw bierze, że większość sali przez cały seans ocierała łzy ze śmiechu. Swobodnie można przyjąć, że Niezniszczalni 2 są kinem wybitnie rozrywkowym, kierowanym, mimo ograniczenia wiekowego, do szerokiej publiczności; operującym wytartymi kliszami z których kurz zdmuchnięto w sposób mistrzowski; stworzonym z dystansem i pełną dawką autoironii (Schwarzenegger ostrzeliwujący się zza biurka w pewnym momencie widzi strzelającego Chucka Norrisa i mówi do Willisa: who’s next? Rambo?) – a przy okazji zręcznie i dynamicznie zmontowanym; wszystko to powoduje, że wyświechtany slogan „bohaterowie wracają” nabiera nowego, jakże soczystego znaczenia.

Oczywiście, nie da się nie zauważyć, że kręcenie tego filmu było dla ekipy wielką frajdą. Oto grupa starych, legendarnych ikon z epoki, która minęła prawie trzy dekady temu próbuje się odnaleźć w rzeczywistości XXI wieku. I idzie im całkiem nieźle. Wyjątkiem jest może świeży w ekipie najemników (i na ekranie w ogóle) Liam Hemsworth, jednak jego los  może dobitnie wskazywać, gdzie w szeregu jest miejsce dla ugrzecznionych playboyów jako gwiazd kina akcji. Cytując innego klasyka można rzec:”war, war never changes” – wygląda na to, że niezmienności tej tezy ci starzy, zgorzkniali najemnicy są również mocno świadomi.

Świadomi są również czegoś innego – a co jest ewidentnym ukłonem w stronę widzów: swojej starości, swojej ułomności i, nazwijmy to: zakorzenienia w pewnej, zakurzonej od dawna, konwencji. Pod koniec filmu, Ross (Stallone), stojąc z Churchem (Willis) i Trenchem (Schwarzenegger) mówi, patrząc na zdezelowany samolot: – Ten wrak powinien znajdować się w muzeum. Tak jak my – odpowiada Trench z porozumiewawczym uśmiechem na twarzy. Czy „Niezniszczalni 2” powstali jako wyraz tęsknoty za „tamtą” epoką? Czy może są jedynie hołdem dla coraz mocniej zapominanych herosów: Johnny’ego Rambo, Johna Matrixa i Jamesa Braddocka? A może próbą wskrzeszenia dawnej konwencji i przeszczepienia jej na nowy grunt? Ja jednoznacznie nie jestem pewien właściwej odpowiedzi.

Niezniszczalni 2 są warci każdego grosza wydanego na bilet.

Written by wroobel

29 sierpnia, 2012 at 1:32 pm

Prorok utracony. „Marley”, reż Kevin Macdonald.

leave a comment »

Z okazji otwarcia Krakowskiego Festiwalu Filmowego miałem okazję zobaczyć najnowszy film Kevina Macdonalda. Nie jestem ani wielkim miłośnikiem reggae ani też pochłaniaczem filmów o muzyce, ale tym razem mój sceptycyzm musiałem odwiesić na kołek razem z płaszczem. „Marley” to bardzo ciepły, bardzo poruszający obraz o jednej z najbardziej ikonicznych i rozpoznawalnych na całym świecie postaci związanych ze sceną muzyczną. Ten prawie dwuipółgodzinny dokument podejmuje próbę uczłowieczenia Marleya, ukazania go poza nimbem chwały którym został otoczony. Macdonald powiedział wczoraj, że spędził sześć lat na zbieraniu materiałów, gromadząc wywiady z przyjaciółmi i rodziną, przekopując archiwalne audycje radiowe i telewizyjne. Ogrom tego reaserchu jest widoczny przez cały czas trwania „Marleya”.

Czy próba odbrązowienia tego posągu się udała? Uważam, że nie – ale nie ma w tym winy reżysera tylko samego Boba Marleya, który, po wczorajszym seansie, okazuje się być człowiekiem niemal idealnym. I wahałem się przy użyciu słowa „niemal”.

Nie zrozumcie mnie źle; fanem Marleya nigdy nie byłem. Znałem może dziesięć jego piosenek; tych których po prostu nie sposób nie znać; wiedziałem że umarł na raka – i to w zasadzie tyle. Celowo pomijam reggae, dredy, skręty i kolorowe czapki – to akurat kultura masowa wchłonęła tak mocno, że chociażbym chciał, to znajomości tych atrybutów się nie wyprę. I tak właśnie, jako skończony dyletant, wylądowałem wczoraj na seansie.

Wydarzenia w filmie są poukładane chronologicznie – od narodzin do pogrzebu. Odpuszczam sobie relację treści – ilość zebranego materiału jest rzeczywiście imponująca i byłbym koszmarnie nieprecyzyjny – ale najważniejsze jest to, że poznajemy Marleya jako człowieka z krwi i kości, z którego jego muzyka i własne przekonania stworzyły kogoś na kształt współczesnego proroka. Dlatego wydaje mi się, że naprawdę ciężko miał Macdonald, chcąc przywrócić dzieciom wizerunek ojca a nie posągu, który głównie zapamiętały. Marley był… unikalny. Pieniądze rozdawał biednym i potrzebującym, jednoczył strzelających do siebie zwolenników partii politycznych; aby zagrać koncert na powstanie Zimbabwe sam sfinansował koszty transportu sprzętu a żeby dotrzeć do czarnej publiczności w USA występował, już jako światowa gwiazda, jako support dla mało znanego zespołu. Oczywiście: nie był zbyt dobrym ojcem, był związany z siedmioma różnymi kobietami (które o sobie wiedziały), był człowiekiem rygorystycznym i silnie związanym z ruchem rastafariańskim.

Co z tego jest prawdziwą wadą? Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Dzięki swojej wierze w Jaha był tym, kim był: Mesjaszem Jamajki; żadna kobieta nie śmiała zachować go dla siebie (żadnej by też nie posłuchał) a kosztem relacji z własnym dziećmi ratował cudze od śmierci głodowej. „Marley” zrobił na mnie kolosalne wrażenie: o to człowiek, który chciał uleczyć cały świat a jego jedynym marzeniem było ujrzenie ludzkości zjednoczonej. I wierzył w to. Dla nas, twardych realistów, to mrzonka, ale teraz już wcale nie jestem pewien czy, gdyby nie rak, Bob Marley nie byłby w stanie tego uczynić.

Polecam gorąco. Ja na pewno do filmu wrócę.

Written by wroobel

29 Maj, 2012 at 3:05 pm

Napisane w Prawie krytycznie

Tagged with ,

Dramat kosmicznego nazisty: To świat jest zły a nie my. Iron Sky

leave a comment »

Pustka, pustka ogarnęła mnie po seansie! Pół roku czekałem na ten film, przybyłem, zobaczyłem – i na cóż teraz mi czekać? No, Prometeusz się nadaje, ale jakże zupełnie inna to klasa i inne oczekiwanie…

Proszę o wybaczenie w sprawie powyższej dygresji. Niecodziennie powstają filmy o nazistach z kosmosu, a ja podobne perły ekranu staram się wychwytywać na bieżąco. Nadzieje przed seansem Iron Sky, jak można się spodziewać, miałem rozbuchane co najmniej do rozmiarów Tadż Mahal czy wręcz oczekiwań po polskiej reprezentacji na Euro2012. Pierwsze recenzje nieco mój zapał ostudziły, film okazał się czymś zupełnie innym niż się spodziewałem, ale przyznać muszę, że sam seans, mimo wszystko wspominam z przyjemnością.

No właśnie: z przyjemnością. Nie z rozkoszą czy z wybitnym zafascynowaniem, ponieważ jednak „Iron Sky” sprzedał mi zupełnie inne emocje niż moje ociekające absurdem i kpiną wyobrażenia na jego temat.

Oczywiście; absurd i kpina w filmie grają, ale nie w rolach głównych; trudno mi zresztą sobie wyobrazić film o nazistach z księżyca utrzymany w konwencji innej niż humorystyczna. Okazuje się jednak, że ci sprytni Finowie pod przykrywką świetnej zabawy i sprawnej warsztatowo konstrukcji (która to za sprawną warsztatowo zostanie uznana przede wszystkim w momencie, kiedy pamiętać będziemy o ograniczeniach budżetowych, z którymi borykali się twórcy) spróbowali przemycić strzępki moralitetu i politycznej satyry na współcześnie rządzących i liczących się przywódców naszego świata. Czy się udało? Sami oceńcie.

Fabuła aż sama prosi się o poklask wszystkich miłujących sarkazm i ironię. W 1945 roku Hitler wysyła swoich żołnierzy na ciemną stronę księżyca, gdzie budują bazę i tworzą największą maszynę wojenną w historii wojskowości: Zmierzch Bogów. W 2018 roku naziści są gotowi do inwazji na Ziemię, najpierw jednak wysyłają tam swojego szpiega, przyszłego Fuhrera, Klausa. Klaus ma zapędy imperialistyczne w jasny sposób wyrażane przez jego zaciętą i nieustępliwą fizjonomię; ma również ukochaną Renate, idealistyczną nauczycielkę angielskiego oraz złapanego chwilę wcześniej amerykańskiego kosmonautę, Jamesa Washingtona, który jest – jakże by inaczej – Murzynem. James ma doprowadzić Klausa i Renate do amerykańskiego prezydenta, kobiety zresztą, z którym którą wredny Klaus chce zawrzeć wredny pakt przeciwko swojemu obecnemu Księżycowemu Fuhrerowi, Wolfgangowi Kortzfleischowi. Po wielu perypetiach, obejmujących wybielenie Murzyna wybielaczem, wykorzystanie nazistowskich haseł do budowania kampanii prezydenckiej w USA, bolesne zetknięcie idealizmu Renate z prawdziwą dawką faszystowskich zachowań zakorzenionych w ziemskiej historii, naziści z Księżyca w końcu doprowadzają do inwazji na Ziemię, wywołując chaos, zniszczenie i miłość czystej rasowo Renate z nieczystym kolorystycznie Jamesem.

Inwazja odbywa się pełną piersią, chociaż nie da się ukryć, że twórcy wymagają tu od widza sporej dawki „zawieszenia niewiary” w kontekście jakości efektów specjalnych. Nie twierdzę, że jest bardzo źle, po prostu widać braki budżetowe w jakości wybuchów czy planów ogólnych – chociaż widok dziarskich Zeppelinów mknących przez przestrzeń kosmiczną i holujących meteory do przeprowadzenia „meteorblitzkriegu” na Nowy Jork i okolice jest autentycznie sympatyczny i wywołujący uśmiech nadziei na twarzach wszystkich anty amerykańsko nastawionych widzów. Stany Zjednoczone oczywiście odpowiedzą ogniem, w „bitwę o Ziemię” włączą się również inne kraje – poza Finlandią, ale, dalszych losów świata nie zdradzę, żeby nie psuć zabawy. Albo rozczarowania.

Dziwny jest ten film – dziwny jest jednak jednak dziwnością formalną a nie treściową. Mimo wszechobecnej swastyki nie ma wiele wspólnego z klasykami gatunki nazi exploitation. Absurd koncepcyjny, czyli idea filmu o nazistach z kosmosu nijak ma się (a szkoda) do absurdu filmów o zombie nazistach  czy o tym, że Surfujący Naziści Muszą Umrzeć. Wszystkie te elementy, które powinny nobilitować film, jako kolejną ikonę kultowego kiczu – w przypadku tej produkcji nie mają miejsca. „Iron Sky” okazuje się refleksyjną, nieco prześmiewczą ale też naiwną opowiastką o władzy, dominacji i o fakcie, że systemy totalitarne dzielą sie na wyklęte i na amerykańską demokrację.

Jeśli nazistowska inwazja na Ziemię miała na celu wyśmianie amerykańskiej dominacji nad światem, żonglerkę cytatami (celnymi, nie przeczę) z bieżących wydarzeń politycznych czy nawet kolejną wizję rujnowania ideologicznej utopii, to nazistów równie dobrze można było zastąpić kosmitami, społecznością syren albo graczami World of Warcraft. Mimo całej mojej sympatii do filmu, „Iron Sky” cierpi na chroniczną niekonsekwencję w żonglerce konwencjami i gatunkami z których czerpie inspiracje. Mimo wszystko polecam, chociażby, po to żeby Polacy dowiedzieli się, że można kręcić filmy o nazistach w sposób nieczołobitny i niehist(e/o)ryczny – tak, pamiętam o Hardkor44, ale uwierzę jak zobaczę; polecam również dlatego, iż mimo wszystko film jest zabawny, z mnóstwem ciekawych, chociaż niekoniecznie spójnie posklecanych wątków. Wychodzę zwyczajnie z założenia, że takiej fabuły nie sposób przegapić, że Julia Dietze jest śliczna, Udo Kier – groteskowy, ścieżka dźwiękowa Słoweńców – udana, półtorej godziny Waszego czasu – niekoniecznie stracone. Polecam sprawdzić.

Written by wroobel

10 Maj, 2012 at 1:05 pm

Inteligencja jest sexy. Szpieg.

3 Komentarze

Był kiedyś taki piękny czas w historii kina, kiedy o wartości bohatera stanowił jego majestat, adekwatny do roli którą odgrywał – i to bez względu na gatunek filmu, w którym się tym bohaterem zachwycaliśmy. Był to czas, kiedy zachwycaliśmy się budzącym grozę wampirem, kiedy porywała nas wiedza sędziwego czarodzieja czy kiedy nęciła nas inteligencja i pomysłowość szpiegów – świat wiedział na czym stoi. Niezmiennie, posągowo wręcz.

Minęły dekady i okazało się, że widz najwyraźniej zmęczył się powtarzalnością oglądanych postaci. Świat poszedł naprzód i trafiliśmy do czasów lalusiowatych wampirów, nastoletnich czarodziejów i fircykowatych tajnych agentów, bazujących na gadżetach wyprzedzających epokę o jakieś dwa stulecia. Kino zaroiło się od genialnych dwudziestoletnich biomolekułogeofizyków płci obojga, którym torsy świecą jaśniej od jarzeniówki w areszcie, a biusty ledwie mieszczą się w skromnych naukowych kitlach podkreślających „naukowy” status odgrywanej roli. Co gorsza, ludzkie umysły tak się przyzwyczaiły do nowej ikonografii, że cały sceptyzm i umiejętność refleksji schowały się głęboko do szafy, jakby ze zgrozą oczekiwały jeszcze gorszych czasów. I czasami tylko wychylają się, łypiąc ostrożnie zza winkla, z rozpaczliwą desperacją szukając nowego punktu odniesienia, iskierki nadziei czy chociażby hołdu temu kinu sprzed lat, gdzie atrybutem aktora była pojemność mózgu a nie rozporka.

Drogi sceptycyzmie, szanowna refleksjo, wyjdźcie z szafy, iskierkę rozpalono. Otóż w kinach obecnie przebywa „Szpieg” Tomasa Alfredsona. Oparty o prozę Johna Le Carre, twórcę m. in. „Wydziału Rosja” czy „Krawca z Panamy”, film o nieustającej walce pomiędzy wywiadami dwóch największych europejskich graczy zimnowojennej olimpiady szpiegów i zabójców, okazuje się być wielkim znakiem drogowym z napisem „do PRAWDZIWEGO kina szpiegowskiego – tędy”. I, co ciekawe, w dobrą stronę prowadzi.

Fabuła – rozkosznie prosta, bez komplikacji i narracyjnych dziwactw. Na szczycie MI6 stoi pięciu ludzi. Jeden z nich pracuje dla Rosjan. Do odnalezienia go zatrudnia się człowieka „z zewnątrz”, byłego pracownika wywiadu, usuniętego wraz z poprzednim szefem. George Smiley (Gary Oldman) powolutku, bez nagłego drgnięcia powieką czy wyraźnego podnoszenia głosu rozpoczyna snucie swojej pajęczyny domysłów, uruchamiając siatkę współpracowników, analizując, śledząc, wspominając.

Niewiele? To może dorzucę jeszcze jeden kamyk: oto oglądamy w bezustannym napięciu świetnie napisaną historię, w której każdy dialog ma znaczenie, każde zbliżenie kamery przekazuje emocję bohaterów, a każda przekazana emocja bohaterów jest kolejną wskazówką do rozwiązania zagadki przez widza. I napięcie nie ustępuje, mimo iż większość filmu jest opowiedziana bliskimi planami, bez wyraźnej dynamiki czy szybkiego montażu. Bliskość planów, wespół z ziarnistą taśmą filmową (przypominającej zbyt nisko ustawione ISO) i z szarością obrazów pochmurnej Anglii bardzo plastycznie oddają klimat szachowych niemal rozgrywek osadzonych w rzeczywistości brytyjskiej trzy dekady temu. W kadrze jest szaro, deszczowo, depresyjnie. Ja nie mogłem oderwać wzroku.

Jak na film, wokół którego oczekiwania rosły niczym Jaś pasiony czarodziejską fasolą – to osobiście nie mogę wyjść ze zdumienia, że jest to chyba pierwsza chyba tak szeroko reklamowana produkcja, która nie okazała się – w dowolnym stopniu – niewypałem. Mimo wszechobecnej promocji i zachwytów znajomych – co, jak sami pewnie wiecie, poprzeczkę stawia zazwyczaj wysoko – film mnie zaczarował. Scenariuszem, stylem, techniką, obsadą. Kolejność elementów zupełnie przypadkowa.

„Szpieg” jest magiczny. I to pod wieloma względami. Z kina wyszedłem pod wielkim wrażeniem – i to nie tylko z powodu właśnie obejrzanej historii, ale także – a może nawet: przede wszystkim – uradował mnie powyżej przytoczony fakt, że mainstreamowe kino przypomniało sobie, iż kiedyś naprawdę był taki czas, kiedy pokazywało historie pełne dramaturgii i zaskakujących zwrotów akcji bez uciekania się do coraz to większej liczby rdzeni w procesorach kart graficznych speców od efektów specjalnych. W „Szpiegu”, zarówno na poziomie treściowym i formalnym, wszystko wydaje się być zaplanowane i doprecyzowane niczym prawdziwa akcja służb specjalnych. Poszczególne elementy kompozycji kadru świetnie odzwierciedlają bieżące chwyty narracyjne, w tle pobrzmiewają echa wielkich mocarstwowych zmagań a nad wszystkim czuwa mimika i gestykulacja Gary’ego Oldmana, który pojęcie aktorskiego minimalizmu rozwinął niczym czerwony dywan po którym – na co liczę – w marcu dziarskim krokiem pomaszeruje po odbiór Oscara.

I chociaż przyznać trzeba, że Oldman kradnie większość show, to nie można zapomnieć o pozostałej części obsady „Szpiega”, która jest mocna co najmniej jak rezerwy polskiej kadry siatkarskiej. Pomijając świetne role Colina Firtha czy Marca Stronga, którym złe role zwyczajnie rzadko się zdarzają; to w końcu – w końcu! – po trzech latach od „Bronsona” zobaczyłem naprawdę porządną grę aktorską Toma Hardy’ego, który miał to nieszczęście, że trafił szufladki „pięknych niepokornych”, gubiąc przez to swój sceniczny potencjał, tak silnie uwidoczniony w opowieści o najbardziej brutalnym przestępcy w historii brytyjskiego więziennictwa. Nie zapominajmy: „Szpieg” jest o ludziach nieładnych. Są starzy, zaniedbani, zbyt otyli, zbyt szarzy, zbyt angielscy. Alfredson pokazuje, że tacy ludzie istnieją naprawdę, że populacja nie składa się z miliona everymenów i jednego przystojniaka, który musi być agentem (a jak nie jest to i tak nim zostanie). Szpiedzy są rzeczywiście tacy jak my, mają potargane włosy, śmierdzące dymem ubrania a w sytuacjach kryzysowych nie pędzą do łazienki aby poprawić biel swojego uśmiechu. A jednak, mimo wszystko, wciąż zdajemy sobie sprawę, że oglądamy tych szarych ludzi, którzy w ciągu doby byliby w stanie wywołać trzecią wojnę światową. Są potwornie inteligentni, są potwornie intryganccy. A przez to – w zapomniany już chyba sposób – jawią się potwornie ponętnie. I jest to jeden z największych atutów całego filmu,

Być może, na poziomie próby zachęty powyższy tekst to niewiele. Bo, przecież, czy Matt Damon nie rozgryzłby zagadki w przeciągu dwudziestu minut, nie tracąc czasu na żadne retrospektywy, ograniczając kontakt z ludźmi do ewentualnego kopania oczywistych sprawców? Czy Daniel Craig nie rzucił by jednego spojrzenia swoich bladoniebieskich oczęt, powalając na kolana żeńską część populacji Zjednoczonego Królestwa, która bez wątpienia wyrzuciłaby namiętnym tonem wszystkie grzeszki swoich meżów i przełożonych? A co robi Gary Oldman? Nic. Patrzy w okno. I zbiera dane. Śledzi. Analizuje. Wspomina. Wygrywa. Bo „Szpieg” to film o myśleniu właśnie; o tym, jak uczynienie ze swoich myśli oręża jest przydatne i jak wiele można przy jego użyciu zdziałać. Oczywiste? Rozejrzyjcie się wokoło – chyba jednak nie bardzo. Bohater Oldmana robi to, aby rozwikłać intrygę. Reżyser „Szpiega” robi to, aby nam, widzom, przypomnieć, że istnieje alternatywa.

Written by wroobel

5 grudnia, 2011 at 12:54 am

Magia kina. Debiutanci

leave a comment »

Dzisiaj krótko ale nadzwyczaj dosadnie.

Debiutanci Mike’a Millsa to moje największe tegoroczne zaskoczenie. Poszedłem na film o którym nie wiedziałem nawet jakiej jest produkcji. I oniemiałem. Trafiłem na jeden z najcieplejszych, najinteligentniejszych i najbardziej optymistycznych filmów jakie widziałem w tym roku; na produkcję, w której żal oderwać oczy na ułamek sekundy od ekranu, żeby nie stracić magii opowieści. „Debiutanci” to spowiednik, który przyjmuje wszystkie emocje widza: radość, wesołość, nadzieję, litość, rozpacz, przygnębienie; wchłania je – i, jak spowiednik, odpowiada: wszystko będzie dobrze. Pogódź się. Zaakceptuj. Cały mój wrodzony cynizm uleciał po około czterech minutach seansu (z czego spóźniłem się na pierwsze dwie), film owinął mnie wokół swojego palca, uczynił swoim wyznawcą i którąś komórką, czy być może którymś zwojem, skrycie myślałem, że byłoby całkiem niegłupio gdyby się tak w ogóle tego wieczoru nie skończył.

Jestem kompletnie bezkrytyczny. Rozbrojony. Świetnie dobrani aktorzy, fantastyczne postacie, kapitalna muzyka i historia, w której sarkazm przeplata się z nostalgią, kpina z optymistycznym ciepłem i puste (ale piękne) życie z piękną (ale pustą) śmiercią.

Nieważne: z żoną, z mężem, z przyjaciółmi, samotnie, z wycieczką czy z psem; „Debiutanci” to absolutny must see tego sezonu. I gdybym nie był tak mocno zakochany w kinie w ogóle – ten film na pewno sprawiłby, że pokochałbym je ponownie.

Na zachętę i przedsmak:

Written by wroobel

19 lipca, 2011 at 7:27 am

Zasypanie nudą. Niebo nad Saharą.

leave a comment »

Ta recenzja powinna składać się z dwóch słów.

———–
Nie idźcie.
———–

I autentycznie nie mam więcej ochoty pisać o tym filmie. W sumie się można się zastanowić dlaczego tak niewdzięcznie traktuję tą superprodukcję francuską, na tle piasku pisaną i z prawie wojną w okolicy – ale, uwierzcie, właśnie wróciłem z kina i mam swoje powody.

Na dobrą sprawę (i dobry początek), to nie jest zły film. To nie tak, że zarzucam Francuzom kompromitację melodramatu. Marion Cotillard jest ładna, Guillaume Canet też przecież niebrzydki, zdjęcia lotne, a jakże, wszak o samolotach traktują. Ale nic nie zmieni faktu, że Niebo nad Saharą jest koszmarnie nudne.

(i na pewno nie pomaga fakt oglądania filmu o pustyni, kiedy za ścianą rozkosznie klimatyzowanej sali kinowej rozpościera się królestwo trzydziestostopniowego upału)

Zakładając, że ktoś się może postukać z politowaniem po głowie i zapytać: „czy nudny melodramat to aby nie tautologia?”, śpieszę z odpowiedzią, iż nie piszę tu o braku akcji jako takiej – a o koszmarnej beznamiętności oglądania pejzażu Sahary za którym to nie idzie żadna realna konkluzja. Idą. I idą. I idą. Ucieka wielbłąd. Idą dalej. Ucieka drugi wielbłąd. Idą. Padają. Koniec. Zastanawiam się, scenopis przekroczył wielkość kartki A4, nie licząc kartek z powieleniami scen. Ponadto film jest oparty o autentyczne wydarzenia – i oddam pierwszego wygranego totolotka temu, kto wytłumaczy mi co kierowało twórcami, wybierając tak nieciekawy temat? Po dłuższym namyśle, w dostojnej zadumie przyznaję, że nie mam zielonego pojęcia. A kolejny totolotek dla śmiałka, który podejmie się wyjaśnienia, czemu ten film trafił do polskich kin z dwuletnim opóźnieniem? Nie można go było sobie darować?

Największym jednak zarzutem do „Nieba nad Saharą” wydaje się być to, że wszystko co w nim jest opowiadane, zostaje porzucone, nawet nie w połowie wątku, ale czasami po kilku pierwszych ujęciach. Zarysowanie kontekstu historycznego? Bez żartów. Powstanie Tuaregów przeciwko Francuzom? Zapomnijcie. Poszukiwania zaginionego pilota? Niekoniecznie. Motyw drogi przez pustynie z obowiązkowym katharsis pomiędzy jedną a drugą wydmą? Przykro mi. A może rodząca się w pięćdziesięciostopniowym upale miłość zrozpaczonej lotniczki i posępnego i zasymilowanego z tubylcami żołnierza? Ech, kochani, po co Wam pytania takie stawiać skoro i tak zaśniecie w okolicach połowy seansu?

Poduszki i koce warto brać do kina z również z tego względu, że film jest koszmarnie statyczny; na domiar złego, ujęcia posklejane bez żadnej harmonii: część się dłuży; część umyka zanim się człowiek przyjrzy. Dysonans poznawczy murowany. Drugoplanowi bohaterowie swoją żywotnością przypominają Garfielda w poniedziałkowe poranki a ich dialogi nie prowadzą do absolutnie żadnych wniosków Jedyny rzeczywisty ładunek emocjonalny „Nieba nad Saharą” mieści się w ostatnich piętnastu sekundach seansu, okraszonych ładną acz straszliwie melancholijną muzyką.

Jak chcecie melodramatu to wróćcie do „Casablanki” albo chociaż do „Love story”. A taniej się śpi we własnych łóżkach.

Written by wroobel

14 lipca, 2011 at 10:22 pm

Młodych wsparcie. Super 8.

leave a comment »

Abrams ze Spielbergiem napięcie budować potrafią. Moje informacje o filmie ograniczały się do obejrzenia pierwszego trailera a ten zasugerował mi coś pomiędzy Projekt: Monster Reevesa a Górą Czarownic Fickmana. Co było dla mnie zagwozdką; bo jak można połączyć paradokumentalny horror sf z familjną bajką o kosmitach?

Okazuje się, że można – chociaż miałem niejasne wrażenie, że film gubi czasem rytm i do końcowych napisów ekipa nie mogła się zdecydować, do kogo adresować będą Super 8. Trudno mi zdecydować czy to jest plus czy minus, ale.. po kolei.

Z opisu dystrybutora możemy się dowiedzieć, że Latem 1979 r. grupa nastolatków z małego miasteczka w Ohio kręci amatorski film na taśmie 8 mm. Są świadkami katastrofy kolejowej i podejrzewają, że nie była ona przypadkowa. Wkrótce potem w mieście mają miejsce niezwykłe zjawiska, a miejscowy szeryf próbuje odkryć prawdę – coś bardziej przerażającego, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Czyli skoro jest “przerażająco”, a przy okazji pada stwierdzenie “grupa nastolatków”, to od razu na myśl przychodzi jeden gatunek filmowy. Horror. Bo, wiecie, w Teksańskiej masakrze… też była “grupa nastolatków”. I w Oszukać przeznaczenie również. Także w Krzyku, Haloween i chyba każdym brutalnym slasherze ostatniej dekady albo dwóch. Jednym słowem – dzieci do kina nie zabieramy.

Moje przekonanie o tym, że wylądowałem na tajemniczym horrorze zostało uprzejmie wyproszone ze świadomości mniej więcej po dziesięciu minutach projekcji. Tym razem nastolatki okazały się być… prawdziwymi nastolatkami, a nie kulturystami z ostatniej klasy liceum czy zgrabnymi cheedleaderkami których marzenia o niedalekim koledżu bezlitośnie przecinają piły, haki czy inne topory. Tym razem bohaterowie liczącą sobie skromne trzynaście lat, nie mają jeszcze prawa jazdy, sklejają modele pociągów i jeżdżą na kolorowych bmxach. A przy okazji kręcą uroczy film o zombie, który ma wystartować na festiwalu taśm ośmiomilimetrowych. Więc, zapytuję ostrożnie, ile znacie horrorów, w których tacy miliusińscy padają ofiarą psychopatycznych morderców lub potworów zza światów? W momencie tej konkluzji przeżyłem największy chyba dysonans poznawczy w historii mojego wysiadywania w kinie i dobre dwie minuty desperacko próbowałem przypomnieć sobie, w jakiej kategorii wiekowej klasyfikuje się “Super 8”. Poddalem się jednak i tym większą ciekawością czekałem zakończenia filmu.

Najbezpieczniej będzie podzielić mi “Super 8” na trzy skojarzenia: od strony budowania napięcia na podstawie nieukazywania źródła zagrożenia to nic innego jak wspomniany “Projekt: Monster” do którego Abrams przykładał serce i ręce jako producent; niedoceniony thriller The Crazies z nieudanym eksperymentem i kompletną izolacją zapomnianego miasteczka przez posępne wojsko; aż po… E.T. Spielberga, gdzie naturalna wrażliwość i chęć pomocy dziecka (czy w tym wypadku: nastolatka) okazuje się być kluczem do zrozumienia mentalności Obcych. Mieszanka piorunująca! A jednak, w perspektywie całości – nie dosyć że sprawna, to jaka sympatyczna!

Historia, którą opowiada Abrams jest zgrabna i nie nuży, aczkolwiek spodziewam się, że ci, co szukają grozy – będą zawiedzeni; a ci, co szukają wspólnej rodzinnej rozrywki – nieźle zirytowani. Tak jak pisałem, być może twórcy zdecydowali się na zbyt rozległe targetowanie swojego produktu, wypuszczając do kina twór świetnie nakręcony, nieźle zagrany, ale również zbyt nachalnie pretendujący do wielogatunkowości i niekoniecznie dobrze dobierający motywy filmowe. Chociaż w dzieciństwie trząsłem się na Piramidzie strachu czy odwracałem wzrok na co drugiej opowieści, którą bajał Bajarz – to nijak się to ma do współcześnie roztrzaskiwanych głów żołnierzy, między którymi lawiruje piątka bohaterów “Super 8”. Ten film jest zwyczajnie za krwawy, żeby mógł się stać Goonies nowej ery, niestety. Co więcej, mam wrażenie, że końcówka dorabiana jest nieco na siłę i w większym pospiechu niż pozostała część filmu. “Samozbudowanie” statku wygląda trochę na strategię “oo jak już późno, widza trzeba z kina już wyprosić, kurde, jak by tu zbudować statek kosmiczny w 30 sekund.. czekaj… czeka… chyba mam!”; i do tej pory nie widzę innego rozwiązania. Ale ok, umówmy się, że było na tyle wzruszająco, iż tylko ja zwróciłem na to uwagę. Natomiast film o zombie, pokazywany w trakcie napisów końcowych zdecydowanie rekompensuje mi nielogiczności i niepotrzebną ckliwość rzeczywistego zakończenia filmu.

Jeśli chodzi o samą obsadę to z przyjemnością potwierdzam fakt, że dobrze zrealizowany film nie musi obfitować w gwiazdy z pierwszych stron gazet. W obrazie Abramsa najbardziej znani aktorze to kategoria “kurde, gdzieś go już chyba widziałem” – a i takich wypatrzyłem może czterech. Sama “grupa nastolatków”, poza młodszą siostrą Dakoty Fanning, Elle, to postacie świeże i dobrze osadzone w swoich rolach. Może jedynie główny bohater, Joe Lamb, jest nieco drętwy i przez wiekszość filmu sprawia wrażenie jakby właśnie się obudził, ale nie czepiam się; być może rola zakładała świadomą drewnianość.

Reasumując: eksperyment ciekawy, raczej nieprzełomowy ale na pewno przyjemny w odbiorze i, mimo ciągłych wojskowych intryg i morderstw, niepokojących dźwięków w ciemnościach czy całkiem gęsto ścielących się trupów, eksperyment bardzo ciepły. Z drugiej strony, chyba mądrzejszym ode mnie pozostawię decyzję, czy “Super 8” to film adresowany do równieśników bohaterów świata przedstawionego. Zdaję sobie sprawę, że nastolatkom warto sprzedawać myśl, iż trzeba przejść przez Mrok aby dotrzeć do Światła, ale w tym wypadku Mrok ma cholernie wielkie zęby, które ową myśl mogą skonsumować jednym kęsem, pozostawiając obraz rozchlapanej krwi na szybie autobusu i ckliwe zakończenie z rozbłyskającą gwiazdką.

Written by wroobel

27 czerwca, 2011 at 1:38 pm

Steampunk w mandze zakochany. Sucker Punch.

with one comment

Przyjęło się twierdzić, że kino stylu zerowego do refleksji skłaniać nie musi. Wysokobudżetowe produkcje zwłaszcza. A ja wyszedłem z kina ponad dwie godziny temu i dalej nie mogę sklasyfikować Sucker Punch. Mam problem, żeby znaleźć wszystkie odwołania, symbole, hołdy i w pełni zrozumieć całą tą postpostpostmodernistyczną zabawę jaką sprawił sobie i mi Zack Snyder.

Jestem i zachwycony i nieprzekonany. Trailer i caly marketingowy zgiełk szykował mnie na bezrefleksyjną naparzankę, w której dozwolone jest wszystko – bo przecież to w wyobraźni jest. Jednak po seansie jestem prawie przekonany, że „w tym szaleństwie jest metoda”, a reżyser miał powód, żeby stworzyć ten ikonograficzny kalejdoskop kina akcji.

Jak uciec ze szpitala psychiatrycznego przez wyobraźnię? No cóż, trzeba walczyć. Z kim? Z personelem, ze smokami, orkami, zombiakami i pięciometrowymi samurajami. Ze sobą. Szczerze mówiąc, brzmi to tak, jakby sam twórca potrzebował wariatkowa. Tym bardziej, że bohaterowie to nie grupa twardzieli pod wezwaniem Sylwestra Stallone a pięć kruchych dziewczynek. A jednak ma to sens. Wyobraźnia jest niezmierzona i to chyba pokazuje Snyder, odwołując się do najpopularniejszych mitologii kina akcji. Mamy zatem maraton przez kino wojenne, kino sensacyjne i bohaterską fantasy spod znaku „Władcy Pierścieni”, a wszystko to okraszone gwiżdżacą parą steampunku, ktory właśnie pokochał się z japońskim anime. Z wyobrażonego kina akcji, które jest najczystszą hiperbolą zmagań z losem jaką znam, dziewczyny wracają do rzeczywistości swojej burleski, w której toczy się właściwa opowieść o tym, jak odzyskać niesłusznie (?) odebraną wolność. Trzeci, rzeczywisty poziom narracji to klamra kompozycyjna w „naszej” zwykłej, ponurej codzienności.

I chociaż każda z tych płaszczyzn osobno jest zgrabna i uporządkowana, a ogląda się to naprawdę nieźle, to jednak obawiam się, że w momencie ich łączenia wkrada się spora dawka chaosu i niezrozumienia. Pomijając, że przeciętny zjadacz popcornu może poczuć sie zagubiony, zanim odnajdzie właściwy ton narracji, to problemem dla mnie jest to, że każdy poziom fabuły odwołuje sie do zupełnie przeciwstawnych emocji widza powodując cholerny dysonans poznawczy. Zazwyczaj powinno być wielkim plusem to, że zakończenie filmu gatunkowego jest zaskakujące; powinno to cieszyć każdego znudzonego schematami kinomana – a wcale się tak nie czułem. Przejście od euforii zwycięstw do samopoświęcenia wśród kompletnie nieinteresujących antagonistów rozgrywa się tak szybko, że zwyczajnie nie ma momentu, który pozwala się na to przygotować. Powrót bohaterek do codzienności uświadamia widzowi, że nawet kiedy wygrywały wielkie bitwy to i tak przegrywały wojnę, a ostatnie zwycięstwo, które przecież musiało się dokonać celem podtrzymania konwencji, jest wymuszone i w ogóle niesatysfakcjonujące.

Czy to tylko wrażenie, czy jestem jedyną osobą, która uważa, że żaden gorliwy poszukiwacz kobiecych wdzięków nie ma czego w tym filmie szukać? Po pierwsze, bohaterki to aktorskie nieheblowane drewno; jedynie Rocket się wybijała i świeciła w tym gronie. Główna bohaterka, mimo ślicznej fryzury wykazała się wachlarzem ekspresji niewiele większym od ekspresji wyrażanej przez moje drzwi balkonowe. Po drugie, cała piątka bohaterek, mimo pięknych makijaży i wyzywających ciuszków jest zupełnie dwuwymiarowa, przez co kompletnie oderotyzowana. Natłok nawiązań do „wojującej mangi”, uzbrojenie dziewczyn od stóp do głów i uczynienie z nich heroin własnych snów zatarł całkowicie ich kobiecość, zostawiając obrazki, równie pociągające co zdjęcia w „Życie na Gorąco”. Poza tym, nasz polski akcent drażnił mnie tak niemiłosiernie, że w ogóle nie chciałem patrzeć na piękną Carlę a jedyną naprawdę sympatycznie zagraną postacią był Blue, który, z oczywistych względów, sympatii wzbudzać nie powinien.

Pomieszanie z poplątanym i jeszcze chaos na wierzchołku. Aktorki rodem z Hannah Montana, którym zamarzyły się spluwy i samurajskie katany. A jednak… coś nieokreślonego ciągnie mnie do tego filmu, do tej drogi przez mękę, pełnej ludzi okrutniejszych od smoków czy kucharzy bardziej obleśnych od zombie w faszystowskich mundurach. Mimo wszystkich wad, „Sucker Punch” pozostaje filmem o niezłomności, o słabości, którą można przezwyciężyć, o walce za innych i walce o swoje. Nawet jeśli mowią mi to plastikowe dziewczynki w podwiązkach i podkolanówkach, to nie sposób nie pogratulować Snyderowi pomysłu.

Written by wroobel

6 kwietnia, 2011 at 10:21 pm