Trochę kultury. Tylko trochę.

Prawie blog. Prawie krytyczny. Prawie o filmach.

Archive for Lipiec 2011

Magia kina. Debiutanci

leave a comment »

Dzisiaj krótko ale nadzwyczaj dosadnie.

Debiutanci Mike’a Millsa to moje największe tegoroczne zaskoczenie. Poszedłem na film o którym nie wiedziałem nawet jakiej jest produkcji. I oniemiałem. Trafiłem na jeden z najcieplejszych, najinteligentniejszych i najbardziej optymistycznych filmów jakie widziałem w tym roku; na produkcję, w której żal oderwać oczy na ułamek sekundy od ekranu, żeby nie stracić magii opowieści. „Debiutanci” to spowiednik, który przyjmuje wszystkie emocje widza: radość, wesołość, nadzieję, litość, rozpacz, przygnębienie; wchłania je – i, jak spowiednik, odpowiada: wszystko będzie dobrze. Pogódź się. Zaakceptuj. Cały mój wrodzony cynizm uleciał po około czterech minutach seansu (z czego spóźniłem się na pierwsze dwie), film owinął mnie wokół swojego palca, uczynił swoim wyznawcą i którąś komórką, czy być może którymś zwojem, skrycie myślałem, że byłoby całkiem niegłupio gdyby się tak w ogóle tego wieczoru nie skończył.

Jestem kompletnie bezkrytyczny. Rozbrojony. Świetnie dobrani aktorzy, fantastyczne postacie, kapitalna muzyka i historia, w której sarkazm przeplata się z nostalgią, kpina z optymistycznym ciepłem i puste (ale piękne) życie z piękną (ale pustą) śmiercią.

Nieważne: z żoną, z mężem, z przyjaciółmi, samotnie, z wycieczką czy z psem; „Debiutanci” to absolutny must see tego sezonu. I gdybym nie był tak mocno zakochany w kinie w ogóle – ten film na pewno sprawiłby, że pokochałbym je ponownie.

Na zachętę i przedsmak:

Written by wroobel

19 lipca, 2011 at 7:27 am

Zasypanie nudą. Niebo nad Saharą.

leave a comment »

Ta recenzja powinna składać się z dwóch słów.

———–
Nie idźcie.
———–

I autentycznie nie mam więcej ochoty pisać o tym filmie. W sumie się można się zastanowić dlaczego tak niewdzięcznie traktuję tą superprodukcję francuską, na tle piasku pisaną i z prawie wojną w okolicy – ale, uwierzcie, właśnie wróciłem z kina i mam swoje powody.

Na dobrą sprawę (i dobry początek), to nie jest zły film. To nie tak, że zarzucam Francuzom kompromitację melodramatu. Marion Cotillard jest ładna, Guillaume Canet też przecież niebrzydki, zdjęcia lotne, a jakże, wszak o samolotach traktują. Ale nic nie zmieni faktu, że Niebo nad Saharą jest koszmarnie nudne.

(i na pewno nie pomaga fakt oglądania filmu o pustyni, kiedy za ścianą rozkosznie klimatyzowanej sali kinowej rozpościera się królestwo trzydziestostopniowego upału)

Zakładając, że ktoś się może postukać z politowaniem po głowie i zapytać: „czy nudny melodramat to aby nie tautologia?”, śpieszę z odpowiedzią, iż nie piszę tu o braku akcji jako takiej – a o koszmarnej beznamiętności oglądania pejzażu Sahary za którym to nie idzie żadna realna konkluzja. Idą. I idą. I idą. Ucieka wielbłąd. Idą dalej. Ucieka drugi wielbłąd. Idą. Padają. Koniec. Zastanawiam się, scenopis przekroczył wielkość kartki A4, nie licząc kartek z powieleniami scen. Ponadto film jest oparty o autentyczne wydarzenia – i oddam pierwszego wygranego totolotka temu, kto wytłumaczy mi co kierowało twórcami, wybierając tak nieciekawy temat? Po dłuższym namyśle, w dostojnej zadumie przyznaję, że nie mam zielonego pojęcia. A kolejny totolotek dla śmiałka, który podejmie się wyjaśnienia, czemu ten film trafił do polskich kin z dwuletnim opóźnieniem? Nie można go było sobie darować?

Największym jednak zarzutem do „Nieba nad Saharą” wydaje się być to, że wszystko co w nim jest opowiadane, zostaje porzucone, nawet nie w połowie wątku, ale czasami po kilku pierwszych ujęciach. Zarysowanie kontekstu historycznego? Bez żartów. Powstanie Tuaregów przeciwko Francuzom? Zapomnijcie. Poszukiwania zaginionego pilota? Niekoniecznie. Motyw drogi przez pustynie z obowiązkowym katharsis pomiędzy jedną a drugą wydmą? Przykro mi. A może rodząca się w pięćdziesięciostopniowym upale miłość zrozpaczonej lotniczki i posępnego i zasymilowanego z tubylcami żołnierza? Ech, kochani, po co Wam pytania takie stawiać skoro i tak zaśniecie w okolicach połowy seansu?

Poduszki i koce warto brać do kina z również z tego względu, że film jest koszmarnie statyczny; na domiar złego, ujęcia posklejane bez żadnej harmonii: część się dłuży; część umyka zanim się człowiek przyjrzy. Dysonans poznawczy murowany. Drugoplanowi bohaterowie swoją żywotnością przypominają Garfielda w poniedziałkowe poranki a ich dialogi nie prowadzą do absolutnie żadnych wniosków Jedyny rzeczywisty ładunek emocjonalny „Nieba nad Saharą” mieści się w ostatnich piętnastu sekundach seansu, okraszonych ładną acz straszliwie melancholijną muzyką.

Jak chcecie melodramatu to wróćcie do „Casablanki” albo chociaż do „Love story”. A taniej się śpi we własnych łóżkach.

Written by wroobel

14 lipca, 2011 at 10:22 pm